Spod mostu Rocha po rekord świata
Z Anitą Włodarczyk, rekordzistką i mistrzynią świata rozmawia Michał Bondyra
Fantastyczne 77 metrów i 96 centymetrów dające rekord świata i mistrzostwo globu już w drugim rzucie, później niefortunne stąpnięcie i kontuzja. Miałaś chwilę zwątpienia, że ten niesamowity rzut może jeszcze ktoś poprawić pod Twoją nieobecność w kole?
– Wiedziałam, ze rzuciłam daleko i rywalkom ciężko będzie mnie przerzucić. W ostatniej kolejce, gdy Słowaczka Hrasnova wchodziła do koła, a na swój rzut czekała już tylko największa moja rywalka Niemka Heider naprawdę zadrżało mi serce. Szczególnie dobrą sytuację miała ta ostatnia, była rozluźniona, bo wiedziała, że do koła już nie wejdę i z rzutu na rzut szło jej lepiej. Rzuciła na końcu rekord Niemiec, ale do mojego wyniku zabrakło jej kilkadziesiąt centymetrów.
Trener Czesław Cybulski, z którym ćwiczyliście pięć długich lat, a z którym na krótko przed mistrzostwami się rozstałaś, mówił, że mimo rekordu ten Twój rzut nie był jeszcze perfekcyjny. Zgadasz się z tym? O ile dalej jesteś w stanie więc rzucić?
– Kiedy analizowałam ten rzut w niedzielę po starcie, byłam zdziwiona, bo zrobiłam w nim jeden duży błąd techniczny. Myślę, że gdybym rzucała dalej w konkursie, poprawiła nieco technikę, rzuciłabym w granicach 79 -80 metrów. Zresztą te 80 metrów powinnam rzucić, bo byłam bardzo dobrze przygotowana. Niestety nie miałam już do tego okazji.
Mówisz o przygotowaniach, ale te wcale nie szły tak jak sobie zaplanowałaś...
– Tydzień przed startem w Berlinie na treningu rozwaliłam sobie plecy. Byłam tak połamana, że przez głowę przebiegały mi myśli, że już chyba nici ze startu na mistrzostwach. Cztery dni w ogóle nie trenowałam, a pierwszy trening odbyłam we wtorek na dwa dni przed eliminacjami do finału w stolicy Niemiec.
I w finale wielki sukces! Czemu oprócz talentowi i determinacji go zawdzięczasz?
– Silna psychika w sporcie jest faktycznie ważna. A talent? Gdy zaczynałam trenować lekkoatletykę nie byłam wielkim talentem. Do wszystkich sukcesów doszłam przede wszystkim ciężką pracą i wyrzeczeniami. Nie poszłam na jakąś imprezę, na jakimś spotkaniu byłam krócej, bo trzeba było się wyspać przed zawodami dnia następnego. Zawsze mówiłam sobie, że jeśli teraz dam z siebie wszystko, to przyjdzie czas, że w końcu odbiorę zapłatę. Jak widać się udało.
A treningi, podobno te są katorżnicze.
– Trenuję sześć razy w tygodniu, czasem także w niedzielę. Trzy razy w tygodniu ćwiczę na siłowni, a w pozostałe dni rzucam. Czasem to łączę. Inaczej sprawa wygląda na zgrupowaniach, na których licząc też zawody, spędzam blisko 200 dni w roku. Tam treningi są dwa razy dziennie.
W Poznaniu trenujesz w bardzo specyficznym miejscu.
– Od pięciu lat rzucam... pod mostem Rocha. Po pierwsze dlatego, że studiuję na poznańskim AWF i trasę z akademika pod most pokonuję w siedem minut. A gdy kończę zajęcia o 16 czy 17 jest zimą już jest ciemno, a ponieważ most jest oświetlony nadal mogę rzucać. Poza tym choć mam możliwość trenowania na obiekcie Olimpii, to podróż z młotami tramwajem na drugi koniec miasta jest bardzo uciążliwy, a ja nie mam samochodu.
No właśnie zamierzasz kupić wreszcie jakieś auto?
– Tak, teraz, gdy sytuacja się zmieniła w grudniu zamierzam kupić volkswagena tiguan. Konicznie czarnego (śmiech).
Fachowcy od kilku lat typowali Cię na następczynię zmarłej w lutym Kamili Skolimowskiej. Faktycznie poprawiłaś nie tylko jej rekord Polski, ale przecież we wspaniałym stylu rekord świata. Podobno ten świetny wynik to także jej zasługa?
– Z Kamilą przyjaźniłyśmy się od kilku lat. Przed mistrzostwami świata od rodziców Kamili dostałam jej rękawicę. W tej rękawicy na dwa tygodnie przed zawodami w Niemczech, pobiłam rekord Polski. Jej rekord.
Postanowiłam, że będę w niej rzucać. Poza tym po śmierci Kamila często mi się śni, często też z nią rozmawiam.
Tak było i w Berlinie. Przed finałem poprosiłam ją o to, by usiadła na siatce z lewej strony i ciągnęła ten młot do siebie. To miało mi pomóc w dobrym rzucie. Jak widać usiadła i pomogło!
Młotem sportowym rzucasz najlepiej na świecie. A jak to jest z obsługą zwykłego młotka?
– Najpierw, jeśli pozwolisz mała dygresja. Gdy byłam dzieckiem i jeszcze nie trenowałam, myślałam, że w sporcie rzuca się zwykłym młotkiem. A z obsługą młotka oczywiście sobie radzę. Młotek leży w pokoju w akademiku i jak trzeba wbić gwóźdź, by coś powiesić to go wbijam (śmiech).
Ktoś bardzo mi bliski mówił, że podstawą dobrego życia są trzy rzeczy: dobrze się wyspać, dobrze zjeść i mieć dobry humor. Jak to jest z tymi trzema rzeczami u Ciebie?
– Dokładnie. Przede wszystkim lubię jeść. Szczególnie domowe jedzenie. Najbardziej lubię mięso; schabowe i dewolaje. Jem je w domu, ale i w akademiku, jak przyjadą rodzice ze słoikami. Wyspać się też lubię, szczególnie, gdy jesteśmy na zgrupowaniach i trenujemy dwa razy dziennie, to po obiedzie mam obowiązkowo drzemkę. Właściwie nie można tego tak nazwać, bo potrafię wtedy spać dwie godziny! Przed finałem w Berlinie spałam zaledwie pięć godzin. To był dramat. Ale potem sobie to odbiłam, bo organizm musi wypocząć, pomaga mi to później w treningu. Z humorem jest tak, że lubię się pośmiać i pożartować także z samej siebie. Mam po prostu do siebie dystans.